poniedziałek, 19 grudnia 2011

Łyżwy

Listopadowy wieczór. Kręcimy się po mieście w poszukiwaniu pierwszych świątecznych podarunków. Wszędzie jest jasno i gwarno. Świąteczny jarmark właśnie zaiaugurował swoją działalność, roztaczając wokół zapach grzanego wina i pieczonych kiełbasek, które w tym roku wyjątkowo przyprawiają mamę Tosi o zawroty głowy i bardzo nieświąteczne nastroje ... Nagle, wśród zgiełku i gwaru, w miejscu gdzie spodziewałyśmy się skweru z fontannami, wyrasta przed nami ... lodowisko! Tosia wpada w zachwyt, jest przekonana, że lodowisko z kolorowymi światłami wokół, z muzyką sączącą się z głośników powstało tam specjalnie po to, żeby wreszcie mogła spróbować jazdy na łyżwach. Mama otumaniona zapachem wina i kiełbasy nie ma siły oponować ani negocjować więc kupuje bilet, wypożycza łyżwy rozmiar 9 i powierza dziecko czujnej opiece (hmm, tak się przynajmniej zdawało ...) pani z obsługi lodowiska. Sama ciężko opada na ławkę, wspominając swoje traumatyczne przeżycia związane z pierwszym i ostatnim spotkaniem z lodowiskiem, zmarznięty nos i posiniaczony tyłek, a może na odwrót, tyle lat temu to było, że ...
I nagle, z tych rozmyślan, półprzytomną matkę wyrywa widok mrożący krew w żyłach: pani z obsługi lodowiska jedzie sama! A gdzie nasze dziecko??? Mama robi szybki przegląd leżących na tafli lodowiska ale czapki z pomponem wśród nich brak. Czapka z pomponem sunie za to 2 metry za panią z obsługi, spod czapki widać parę lśniacych oczu i wyszczerzony w uśmiechu rząd mleczaków.
Tosia jedzie na łyżwach, sama, bez niczyjej pomocy!
- Mama! Chodź! Koniecznie musisz się ze mną przejechać!!!
- Woła Tosia i wymachuje radośnie ręką.
Mama znów ma wizję siebie przyklejonej do barierki i rechoczących chłopaków z III c i jakoś nie ma ochoty na powtórkę tej traumy więc wykręca się złym samopoczuciem, potem mamrocząc niewyraźnie jednak się przyznaje, że na łyżwach, to ona tak średnio sobie radzi i w sumie to nigdy nie jeździła ... (Bo przymarznięcie do barierki i zdarcie tyłka to chyba jednak nie jazda, nie? ) Ale Tosia nie daje za wygraną!
- Mama! Odwagi! Jestem tu i będę Ci pomagać! Spróbuj!
I to jest właśnie jeden z tych momentów, kiedy człowiek musi zmierzyć się ze swoją wychowawczą filozofią i chociaż ma ochotę skapitulować i uciec, to jednak w obliczu małej dziewczynki i tego, że zawsze się jej powtarza, że trzeba walczyć, próbować i nie poddawać się łatwo, trzeba wyzwanie podjąć i pokazać, że w praktyce jest się tak samo mocnym, jak w teorii.
Mama chwyta więc za łyżwy i pocieszając się, że przynajmniej chłopaki z IIIc tym razem jej nie wyśmieją wchodzi na lód. I wiecie co?? Wcale się nie wywala! Tosia dotrzymuje obietnicy i zaraz podsuwa mamie asekuracyjnego pingwinka, który został przewidziany dla najmłodszych więc kończy się gdzieś na wysokości ud dorosłego człowieka. Mama Tosi, zgięta w pół, przytrzymując się pingwinka (a, lepsze to niż sterczenie przy barierce ...) stawia swoje pierwsze po latach kroki na lodzie. W końcu, patrząc na córkę próbującą piruetów z wyskoku i dzielnie podnoszącą się z każdego upadku, pada odważna decyzja o porzuceniu pingwinka i mama wreszcie jedzie!
- Dobra, mama! Teraz ci pokażę jak się jedzie tyłem!
- Woła radośnie Tosia ale mama proponuje zwolnienie tempa i sunie przed siebie, nawet jej się zdaje, że czuje coś jakby wiatr we włosach. I kolejny raz jest badzo wdzięczna swojej czteroletniej nauczycielce, za kolejną mądrą lekcję wiary i entuzjazmu.



2 komentarze:

Anik pisze...

Że też ja nie mogłam tego zobaczyć...!! :))
Ale opis rewelacja :) Poczułam się jak naoczny świadek...te chłopaki z IIIc szczególnie sugestywnie mi się obawili ;)

Delie pisze...

ale fajna historia!:))